poniedziałek, 7 marca 2016

Przeprowadzka.

Przenoszę się.
Teksty zabieram ze sobą. Są moje, nie wyrzucę ich.
Skopiuję, przeniosę, po jednym w tygodniu.
namowmnienazdrowie.blogspot.com
Tam je zostawie. Tam będą bezpieczne.
Razem z nowymi.
Regularność! Moje małe marzenie.

niedziela, 3 stycznia 2016

Trzysta szcześćdziesiąt pięć.

2015 rokiem stagnacji.

Może tak masz. Może jakieś wydarzenie w życiu zatrzęsło nim tak mocno, że potrzeba było mnóstwa czasu, żeby pozbierać samego siebie i wszystko wokół.
Może wpłynęło na ważne sfery życia, rujnując je doszczętnie.
Może wewnątrz tkwi głęboka potrzeba zmiany, której zawsze towarzyszy niemoc.
Jakby nogi były związane i nie potrafiły zrobić nawet małego kroku na przód, choć serce krzyczy IDŹ!
Może w końcówce poprzedniego roku znowu krążyły gdzieś myśli, że od pierwszego stycznia, to...
I co? Jest trzeci.
Podjąłeś chodź malutki krok przez dwa poprzednie dni? Choć maleńką próbę spełnienia tego, co sobie zaplanowałeś?
Czy czekasz na kolejny przełomowy dzień - urodziny, pierwszy dzień wiosny, czy cokolwiek?
Może masz marzenie, które tkwi w Twoim sercu od lat.
Coś dzisiaj zrobiłeś w tym kierunku?
Bo jak nie masz celu w życiu, nie wiesz po co znalazłeś się w miejscu w którym jesteś i każdy dzień jest czymś w rodzaju wegetacji to... Po co żyć?

2016 rokiem działania.

Wychodziłyśmy z Hospicjum. Wiesz, czym jest hospicjum. Umieralnią...
A słyszałeś kiedyś hasło, że hospicjum to też życie?
- Gdybym wiedziała, że mam raka i umieram to... zwiedziłabym cały świat, w końcu zaczęła spełniać marzenia i nie przejmowała się tym, co inni o mnie myślą i... - to usłyszałam od niej na pierwszym roku. Wtedy jeszcze nie wiedziałyśmy, jak to wygląda z bliska.
W hospicjum była dziewczyna. Młoda i umierająca. Z rzadką chorobą genetyczną. Była dobrze zapowiadającą się prawniczką, tłumaczem przysięgłym kilku języków, ładna, zdolna, nieświadoma...
Któregoś dnia zemdlała. Straciła przytomność. Obudziła się w szpitalu i odtąd tam toczyło się jej życie. Bo jakaś dziwna, trudna do zdiagnozowania choroba zżerała ją od środka. Zżerała układ nerwowy, w szybkim tempie powodowała ogromne zmiany degeneracyjne, przez co z każdym dniem miała coraz mniejszy kontakt z rzeczywistością.
- Okropne, nie wiesz co cię może jutro czekać. Każdy może mieć przecież taką chorobę i nigdy nie wiadomo kiedy i czy w ogóle się ona uaktywni. Walić to wszystko, jadę na ten koncert! Taka okazja się może nie powtórzyć. Póki jestem młoda i zdrowa muszę korzystać z życia - usłyszałam po wyjściu z hospicjum.

Czy trzeba dotknąć się tego, by zmienić myślenie? Nie.
Ja mam szansę, Ty masz szansę.
I możliwości. Bo co stoi na przeszkodzie?
Wszystko, co w tym momencie przychodzi Ci do głowy prawdopodobnie jest jakąś słabą wymówką!
Bo czemu inni się w tym momencie realizują, a my stoimy w miejscu?

Moje ulubione, motywujące zdanie?

Zacznij tu, gdzie jesteś,
Wykorzystaj to co masz,
Zrób to, co możesz.

Więc zacznij. Teraz.


wtorek, 8 grudnia 2015

Studiujesz pielęgniarstwo? A to tak z powołania? Czyli szczerość nad szczerościami.


Październik 2013
Pierwszy rok studiów. 
Stoję w długiej kolejce do osławionego dziekanatu.
"Bądź jak kamień stój wytrzymaj..." - można by zanucić.
Kolejka długa, początek roku, a więc studenci spędzają mnóstwo czasu w oczekiwaniu na spotkanie z tymi jakże przemiłymi paniami przyjmującymi za tamtymi drzwiami.
(Seriously. Bez cienia szydery. Nic niemiłego nie spotkało mnie jak dotąd w dziekanacie.
Jeden stereotyp o studiach obalony!)
Już nawet nie pamiętam w jakim celu stałam.
- Jesteście z fizjoterapii? Bo tutaj jest osobne stanowisko.
- Nie, z pielęgniarstwa - odzywa się dziewczyna obok.
- Ja też z pielęgniarstwa. - odpowiadam.
- Który rok? - zagaduje wspomniana, stojąca obok mnie studentka.
- Pierwszy. Dopiero zaczynam i szczerze nie wiem czego się spodziewać.
A ty z drugiego, czy z trzeciego?
- Ja już skończyłam. Właśnie zaczęłam magisterkę. Ja już pracuje.
- Tak? I jak ci się podoba praca? - pytam, bo jestem na etapie pytania każdej spotkanej pielęgniarki o wrażenia na temat jej pracy. Pytam, bo jestem na etapie rozpoczynania kierunku, z którym, jak czuje, mam niewiele wspólnego. Pytam, bo parę dni wcześniej miałam nieprzespany weekend po pierwszym tygodniu zajęć. Nie z powodu nawału nauki, bynajmniej. Płakałam wtedy w ramię swojego, byłego już, chłopaka, że ja nie wiem, że ja nie chcę, że więcej nie pójdę, że po co, że dlaczego nikt mnie nie odwiódł, że nie wiem co dalej - Jesteś zadowolona, że wybrałaś ten kierunek?
- Jasne! Praca super, z resztą szybko udało mi się ją znaleźć po skończeniu studiów. Ale ja zawsze chciałam być pielęgniarką, więc jestem bardzo zadowolona.

To się nazywa entuzjazm. Minęły ponad dwa lata, a ja dalej mam w pamięci tą rozmowę.
Później też często pytałam pielęgniarek na różnych oddziałach, czy lubią swoją pracę. Chyba chciałam usłyszeć coś pozytywnego, żeby się podtrzymać na duchu, że może jednak nie będzie tak źle. W przeciwieństwie do wielu moich nowo poznanych, uczelnianych znajomych nie pałałam entuzjazmem na widok igły i strzykawki. Szczerze? Zanim poszłam na te studia nie byłam nigdy w szpitalu. Nie miałam pojęcia, czego się spodziewać. Pielęgniarkę widziałam jedynie przy okazji obowiązkowego szczepienia w przychodni i ważenia w szkole. Jakby tego było mało, podczas oglądania filmu, w którym ktoś używał igły odwracałam wzrok. Nie mdlałam na widok krwi, ale nigdy nie był to dla mnie przyjemny widok. Człowiek jest się w stanie przyzwyczaić do wielu rzeczy. Ale o tym napiszę następnym razem.

- Dlaczego pielęgniarstwo?
-  To tak z powołania?
Pytanie to czasem rozbrzmiewało w ustach znajomych, czasem nauczycieli akademickich, równie często padało z ust pielęgniarek, spotykanych na oddziałach. Udzielne przez nas odpowiedzi były różne.
- Moja siostra jest pielęgniarką.
- Od dziecka bawiłam się w pielęgniarkę.
- Moi rodzice mnie namawiali, mówili że to pewny zawód w dzisiejszych czasach.
- Zawsze chciałam - podobnie jak ta dziewczyna w kolejce.
Czy też - Wyssałam to z mlekiem matki, bo też pracuje jako pielęgniarka.
Ja nigdy nie bawiłam się w pielęgniarkę. W dzieciństwie miałam swoją ekskluzywną kawiarnię,  bawiłam się samochodami brata, projektowałam ubranka dla moich pluszaków, które z resztą też leczyłam, więc jeżeli już iść w stronę medycyny, biorąc pod uwagę dziecięce marzenia, to bliżej byłoby mi do weterynarii. Ale szpital? Pacjenci? Nigdy w życiu! Nie brałam tego po uwagę.
Moja odpowiedź była właściwie taka, że ja dopiero dowiaduje się, dlaczego wybrałam ten zawód. Z pokorą cierpliwie czekam. Kiedyś się tego dowiem.
Z przypadku? Wiem, że nie. Ale cholera! Ludzka podświadomość jest tak niepojęta! Nie mam pojęcia co się w tym moim nieogarniętym umyśle zadziało, że wybrałam ten kierunek.
Poprawiałam maturę, żeby dostać się na "lepsze studia".  Jakie byłyby dla mnie lepsze? Nie wiem. Ale nie myślę o tym, bo nie udało się. Nie poprawiłam. Mimo że już za pierwszym podejściem punktów wystarczyłoby mi na "coś więcej" niż pielęgniarstwo, nie poprawiłam rozszerzeń na żaden genialny wynik. Coś, może ktoś "stamtąd" pokrzyżował mi plany. Może to ja sama.
Było mi bardzo niewygodnie na tym kierunku przez pierwszy rok. Przez drugi. Na praktykach po drugim roku poczułam się jak ryba w wodzie. Ale tylko raz. Tylko na jednym oddziale przez trzy tygodnie. Teraz jestem na trzecim roku, a wciąż powtarzam, kto mi da dyplom?!
Jest dziwnie. Jeżeli chcesz iść na pielęgniarstwo, idź! Jeżeli czujesz, że to dla ciebie, idź. A ja? Ja do tej pory mam dni, kiedy mówię do siebie "co ja tutaj robię?". I że się nie nadaję. Ale mam też takie kiedy zaczynam uwielbiać to, co robię. Kiedy nie wyobrażam sobie siebie gdzie indziej. Nie dla mnie kariera w korpo. Dni, kiedy uświadamiam sobie, jak dużo mnie uczy ten zawód. I nie chodzi tutaj o teoretyczną wiedzę pielęgniarską, czy umiejętności praktyczne.

Jeżeli ktoś już da mi ten cholerny dyplom, jeżeli ktoś przyjmie mnie do pracy, to będę dobrą pielęgniarką. Mimo, że ciągle nie wiem czy to moja droga, czy nie wlazłam na czyjąś ścieżkę, czy nie zabłądziłam w swoim życiu. Mam jednak poczucie, że - nawet jeśli zboczyłam ze swojej ścieżki - to idę w dobrym kierunku. Może to jakiś skrót?

Nie wiem, jak długo będę związana z pielęgniarstwem.  Może parę lat? Miesięcy? Może całe życie? A jeśli już zawsze to może być tak, że dalej będę to kochać i nienawidzić. Na zmianę.
Podobno od miłości do nienawiści niedaleka droga.
To chyba właśnie ta, na której jestem. I łażę w tą i z powrotem.


wtorek, 1 grudnia 2015

Przelećmy się nad kukułczym gniazdem!

Widzisz ten obraz psychiatryka? Białe kitle, kaftany, elektrowstrząsy i jakiś wrzeszczący Napoleon.

- I gdzie masz następne zajęcia, kochanie?
- W szpitalu psychiatrycznym, mamo.
- Ojej. Ale... że... z tymi psychiatrycz... znaczy... A co tam będziecie robić?
- Się okaże - mrugam do niej z uśmiechem.

Godzina wręcz brutalna. Na siódmą?! Wiem, wiem. Zaraz skończę studia, zacznę pracę i stanie się to normą. Nie mam jednak wątpliwości, że wtedy również będę uznawać to torturę.
Piękny, stary budynek z czerwonej cegły, gwiżdżący wiatr, zrywający kaptur z głowy i wyginający gołe, przygotowane do zimy drzewa, skrzeczące drzwi. Sceneria jak z konkretnego thrilleru.
W środku nieco lepiej. Tylko brak klamek rzuca się w oczy. Oddział zamknięty. Nie wejdziesz, nie wyjdziesz.

Pacjentki powoli wybudzają się w ten pochmurny poranek. Nie wyglądają dziwnie. Nie krzyczą, nie walą głową w ścianę, nie chowają się pod stołem przed tajemniczymi postaciami.
Oddział jak każdy inny. Trochę geriatrii, jak wszędzie. Alzheimer, depresja, próba samobójcza.
Poranna toaleta, śniadanie w przyjaznej atmosferze, zabiegów niewiele, pomiary ciśnienia. Nic odbiegającego szczególnie od innych oddziałów.
No, w sumie jedynie pierwszy raz spotykam się z czynieniem znaku krzyża przez maniakalną pacjentkę przed pomiarem ciśnienia. I przed każdą inną czynnością, choćby najdrobniejszą. Ale może i mi lepiej pójdą pomiary z pomocą "z góry".
I na pozostałych oddziałach są również inne, oprócz łyżek, sztućce. Noże i widelce nie są tu wskazane zwłaszcza, w porze śniadaniowej - przed przyjęciem leków.

Odprawa. "Wróciła z przepustki",  "leki przyjęła, w nocy spała", "wzięła środki nasenne", "twierdziła, że jest enigmą", "waliła pięściami w ścianę", "skarżyła się, że pacjentka z sali obok naświetla ją, przez co boli ją noga". Wciąż nic nie dziwi.

- Cześć dziewczyny, jak macie na imię? Fajny dzień, co? - żwawa, dwudziestokilkuletnia pacjentka zaczepia nas na korytarzu. Jest bardzo rozmowna. Bardzo. Właściwie to ona mówi przez większość czasu, opowiada o swoim pobycie. Od czasu do czasu zadajemy jakieś pytanie.
- Ile pani już tu jest?
- Trzy miesiące. Ale liczę, że zaraz wyjdę. Chciałabym na mikołajki, a najlepiej na imieniny siostry.
- Mikołajki? To już za parę dni.
- No, wiem. Już za parę dniii, za dni paręęę. Wezmę plecak swój i gitaaarę! - śpiewa.
- Ale mam suche ręce.
- A ma pani jakiś krem?
- Mam krem w sali. Właśnie idę tam zaraz. Idę saaaam właśnie taaaam, gdzie spotkamy się! - śpiewa dalej. Po czym udaje się do sali, śpiewając po drodze jakąś wymyśloną na poczekaniu piosenkę o kremie. Mam nadzieje, że to nie jest jeden ze znaczących objawów choroby psychicznej, bo ja też śpiewam dziwne przeboje, w przeróżnych miejscach, mimo kompletnego braku talentu. Cóż, po prostu nie będę się ujawniać.



- Skończyłyście jeść? Dobrze.
 Prowadząca wchodzi do małego przejściowego pomieszczenia razem z pacjentką, o której wspominałam wcześniej.
- Porozmawiamy trochę, dobrze? - zwraca się do dziewczyny.
- Dobrze, ja bardzo chętnie, bardzo lubię rozmawiać, zwłaszcza z młodymi ludźmi, bo(...)
Widać, że lubi rozmawiać. Jest bystra, szybko odpowiada. Nie będę przytaczać treści całej rozmowy, jednak po niej, zaczęłam patrzeć zupełnie inaczej.
- Moja mama jest chora na schizofrenię. Wstydziłam się jej, jak byłam małą dziewczynką (...)
- Tak, faktycznie, za bardzo wierzę ludziom. Nawet chłopakom, zawsze trafiałam na takich, którzy chcieli to wykorzystać.
- Słyszałam głosy. Tak, szatańskie. Mówiły, żebym poszła do lasu, że będę dobrze wyglądać na tej gałęzi, że jestem beznadziejna i nic ze mnie nie będzie.
- Uciekałam, a moi bliscy wariowali. Chodziłam po łąkach i lasach, czułam się wolna. Chowałam się w rowie, żeby samochody mnie nie widziały.
- Nie chciało mi się żyć.
- Tak, chciałam się zabić. Zwłaszcza wtedy, jak nie mogłam znaleźć pracy, nie wiedziałam co się dalej ze mną stanie, nie widziałam sensu.
- Nigdy nie widziałam, żeby tata przytulał mamę. Uciekł, ale nie od niej. Od jej choroby.
- Popęd wzmożony. Wykończyłam wszystkie wibratory, jakie sobie kupiłam, ale to nie o to chodzi. Nie tego mi potrzeba, chcę delikatnej miłości, czułości.
- Jak jestem w fazie, to chcę wszystko wysprzątać, być jak taka perfekcyjna pani domu. 
- Mam plany, mam marzenia.
- Poszłabym do pracy, nawet sprzątać u kogoś, a jestem uczciwa, nikomu bym nigdy nic nie ukradła.
- Powinnam leczyć się wcześniej, ale nikt mnie nie skierował.

Poza treścią, mówi w tak barwny sposób, pełen bystrego humoru (mimo monotonnego tonu głosu, wynikającego, jak sądzę z ilości spożywanych leków), że musimy się mocno starać, żeby co chwilę nie wybuchnąć śmiechem.
- A czy pani uważa, że jest chora?
- Jestem chora na brak miłości.

Bum! Przyczynę określa sama pacjentka. Mamy jakby na tacy podane stwierdzenie, które i tak powinnyśmy wywnioskować z tej rozmowy. Jakby ktoś miał wątpliwości.

- Myślała pani o samobójstwie. A czy podjęła pani kiedyś próbę samobójczą?
- Nie. Nigdy. Bałabym się. Poza tym, za bardzo kocham to życie, mimo wszystko i jestem strasznie ciekawa co będzie dalej.

Wystarczy.
Niewiele więcej mam do dodania.
Poza tym, że zobaczyłam tam, że oni nie są tak daleko, jakby się mogło wydawać. Tylko niektórzy się tacy urodzili. Innych ukształtowało życie. Ludzie, często ci najbliżsi. Praca. Środowisko.

Studentka medycyny, właścicielka salonu kosmetycznego, księgowa, pielęgniarka. Wszystkie na jednym oddziale.
Nie świry, nie czubki, przerażająco podobni.
Przerażająco, bo często niewiele trzeba, by psychicznie stracić siłę do dźwigania tego życia.

Zrelaksuj się teraz, zrób coś dla swojego zdrowia psychicznego, zrób dla siebie coś dobrego, coś co lubisz, albo przytul się do kogoś kogo kochasz i przestań się zamartwiać. Kochaj i też bądź ciekawy, co będzie dalej.


(...)
- Tiku tiku tik! Tiku tik tik tik! Ha ha ha ha ha! - śmiech co najmniej dziwny - Co, wy już idziecie?! -  pacjentka w starszym wieku, przysłuchująca się  naszej rozmowie o ustawie o zdrowiu psychicznym odprowadza nas do drzwi szatni. Wchodzi do środka.
- Mogłaby pani wyjść, bo chcemy się przebrać? - koleżanka zwraca się do pacjentki, chcąc zamknąć otworzone na oścież drzwi.
- To się przebierajcie, a ja wam pośpiewam. Tiku tiku tik!

poniedziałek, 19 października 2015

Dziwi.

Dziwi.
A nie powinno.

Są takie dni w życiu kobiety... D N I.
Produktywność bliska zeru. Chęci ogrom, koncentracji brak.
Przypominam sobie słowa profesora, który na jednym z wykładów wygłosił tezę, iż według jego osobistego, opartego na wieloletniej pracy lekarza i profesora akademickiego doświadczenia, żadna kobieta nie powinna wtedy zdawać żadnych egzaminów. Fizjologia, ot co!
Fizjologia, która nie pozwala na tak produktywny wysiłek umysłowy jak podczas innych dni w miesiącu. Fizyczny również - to już z mojego nielekarskiego i nieakademickiego doświadczenia.

Wczoraj.
Połączenie wysiłku fizycznego, z umysłowym. Niedzielne odstresowanie, wieczorne zajęcia salsy. Trzecie zajęcia, ciało jeszcze nie poznało kroków, nie zapamiętało, nie potrafi.
Dziś? Nie chce się uczyć. Naśladuje nauczyciela z dwusekundowym opóźnieniem, co sprawia, że wyglądam jakbym miała jakieś zaburzenia neurologiczne. Tępy wzrok.
Koniec. Tramwaj uciekł, inny za 5 minut. Przesiadka, następny za 10 minut. Godzina 22:25, marzy mi się kąpiel, książka, łóżko i ciepła herbata, czyli standardowy zestaw startowy na jesienne wieczory. Sprawdziłby się idealnie, bo mimo że wieczór piękny, to czekanie na przystanku nie jest atrakcyjną opcją spędzania czasu. Nie wtedy, gdy ból sprawia, że masz ochotę położyć się gdziekolwiek. Nawet na środku chodnika. Nie wtedy, gdy wiesz, że rano masz wielogodzinne zajęcia, na które powinno się przyjść wypoczętym i gotowym do pracy.
Szarpie. Pani w średnim wieku bezradnymi pięściami bije w automat, który zamiast wydać jej bilet, bezczelnie zżarł pieniążek. Nic nie wypluł. Może jest tak samo głodny jak ja?
Małe nożyczki do paznokci, które właśnie wyjęła z kosmetyczki stają się narzędziem, mającym pomóc jej wyciągnąć monetę, ale nic z tego.
Podeszła. Dzwony, śmieszne buty, ciepła czapka, szczupła twarz...
- Nie wydało pani biletu?
...cienki głos. W odpowiedzi cisza. Słychać tylko brzęczenie stukających o otwór nożyczek.
- Może pani zadzwonić do MPK, oni zawsze oddają za bilet w takiej sytuacji. Trzeba zgłosić, pieniądze bez problemu są zwracane na konto.
- Ale ja muszę wyciągnąć te pieniądze.
- A jakiego biletu pani potrzebuje?
- Ja muszę wyciągnąć monetę. To było pięć złotych, będzie mi teraz brakowało do biletu na pociąg. Zwrot na konto mnie nie urządza.
Podaje kobiecie 20 zł.
- Proszę.
Kobieta popatrzyła na nią z zaskoczeniem.
- Nie mogę. Musiałabym oddać, a nie wiem, kiedy będę we Wrocławiu.
- Po prostu proszę wziąć.
Kobieta bez kontynuowania dyskusji wzięła banknot i pomaszerowała w stronę dworca, rzucając niedbałe, ale serdeczne "dziękuję".

Nie można było oderwać wzroku. Nie pierwszy raz widzę taką sytuację, sama też czasami staram się komuś pomóc. Jednak sposób, w jaki to zrobiła, ta lekkość, naturalność, jakby oczywistość postępowania, wprawiła mnie w osłupienie.
Sama nie rozumiem czemu, nie potrafiłam tej, całkiem codziennej, sytuacji wyrzucić z głowy.
Tak wiele można się nauczyć w zaledwie kilka sekund.


Nie wyjątkowość. Codzienność.
Taka.
Niech nie dziwi.
Niech jest. 

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Jutro.

Raz w tygodniu! Chociaż raz! - Męczę się z myślami jak schizofrenik w zaawansowanym stadium choroby. W mojej głowie kłócą się dwa głosy. Jeden zwykle oskarżający, niczym okrutny sędzia, próbujący wytknąć wszystkie życiowe potknięcia, każdą, najmniejszą nawet wadę, drugi usprawiedliwiający, na wszystko mający wytłumaczenie, pobłażający dla każdego przejawu lenistwa.
Miałaś pisać! Tak ciężko napisać jeden post w tygodniu?!
Ciężko. Z moim słomianym zapałem nawet bardzo ciężko. Ktoś, bardzo ważny dla mnie w danym momencie,  zapytał mnie jaka jest moja największa wada. - Szybko się zniechęcam - odpowiedziałam po minucie milczenia.
Postanowienia pokroju tych noworocznych są w moim przypadku spisywane znacznie częściej niż raz w roku. Raz w miesiącu, raz w tygodniu. Nie, nie z pierwszym dniem miesiąca. Nie przy przełomowych wydarzeniach. Za każdym razem kiedy przyglądam się swojemu codziennemu życiu i myślę, że znowu nie trzymam się tego, co postanowiłam w poprzednim miesiącu. Tygodniu. Czasami nie wytrzymuję nawet jednego dnia z nowym postanowieniem. Wzdycham wtedy do siebie myśląc "sama do siebie nie mam już cierpliwości".
Dziesiąty dzień sierpnia. Ani to początek miesiąca, ani kolejna połowa roku. W sumie to jednak poniedziałek, a jak wiadomo zmiany od poniedziałku są najpowszechniejsze. Dobry dzień na spisanie kolejny raz celów na ten miesiąc i zaznaczenie zieloną kropką tych zrealizowanych. Tusz w zielonym zakreślaczu będzie mi służył znacznie dłużej, niż ten w czerwonym. To tych kropek jest więcej. Niestety. U mnie postanowienia zwykle dotyczą wieczora. "Wieczorem to zrobię". Wieczorem zaś zasypiam, jak śpiąca królewna, wtulam nos w poduszkę z myślą "wiem, wiem, miałam ...  zrobić, ale wcześniej pójdę spać, a jutro wstanę z samego rana i...".

Siedzę przy otwartym zeszycie. Punkt jedenasty: jeden wpis na bloga w tygodniu. Data ostatniego wpisu 9 czerwca. Brawo! Dwa niedokończone posty czekają na przypływ natchnienia.
Nowe postanowienie: dwa wpisy w tygodniu. Podnoszę poprzeczkę, mimo że ta będąca niższym wyzwaniem spadła na mnie w wielkim hukiem. Nawet jej nie musnęłam. Nawet nie byłam blisko, by ją przeskoczyć. Metry, nie milimetry dzieliły mnie od tego, by ją pokonać. Nie dałam rady - myślę. Ale jak podniosę ją wyżej, to może się uda! Nie to, że niżej - potrenuję, podniosę wyżej. Odwrotnie. Bardzo charakterystyczne dla mnie, bardzo nieodpowiedzialne i... no dobra, bardzo głupie, nie da się ukryć. 
Więc... jeden wpis związany z moim życiem szpitalnym. Nowych historii brak, ze względu na wakacje. W myślach kilka dobrych do opisania wspomnień, których obraz coraz bardziej się zaciera, czas rozmywa istotne szczegóły, dodaje nieistniejące. Ostatni moment, by opisać je takimi, jakimi były. Jeden, taki po prostu. Pisz co chcesz. To w końcu twój kawałek sieci. Wtorek. Sobota. Cześć. 

wtorek, 9 czerwca 2015

Dopóki się da

- Zabierzesz pacjentkę z USG. Weź stamtąd wózek, a dokumenty ktoś przez pomyłkę zaniósł na geriatrię.
- Idę z tobą - mówi Kaśka, chcąc dotrzymać mi towarzystwa i tym samym uniknąć zaciągnięcia do jakiejś cięższej pracy na oddziale - przejdziemy się.
Bierzemy wózek, przemierzamy krótki korytarz, oddzielający nas od sąsiedniego oddziału geriatrii, skręcamy w następną "alejkę" i po chwili czekamy pod drzwiami, będącymi naszym celem. Pacjentki nie ma. Nikt nie przyznaje się do wymawianego przez nas nazwiska.
- Poczekaj chwilę, ja skoczę na geriatrię po dokumenty - rzucam do koleżanki.
Po chwili z historią choroby pod pachą wracam pod gabinet. Rozmawiamy o zbliżającym się egzaminie i upragnionym końcu praktyk na internie. Praca na tym oddziale nie jest szczytem naszych marzeń, zdecydowanie.
Drzwi się otwierają.
- Pani Adamiec?! (nazwisko zmienione) - głośny ton Kaśki nie zwrócił uwagi badanej, przeszła obojętnie nie odwracając wzroku nawet na moment. W sumie... też bym się nie obróciła, gdyby ktoś wołał za mną nie moim nazwiskiem. Jedno było pewne - to nie była szukana pacjentka. Popatrzyłyśmy na siebie zaskoczone.
Z historią choroby wchodzę do dyżurki. Pusto. Dalej do socjalnego. Szukam pielęgniarki, która powierzyła mi to zadanie.
- Miałam odebrać pacjentkę z USG i zabrać dokumenty, tak? Historie mam, a...
- Zawieźć pacjentkę na badanie. Jest na sali.
Głęboko westchnęłam. Tak to jest, czasem lepiej zadać 10 pytań, niż dołożyć sobie pracy.
Wchodzę do sali, sprawdzam kartę gorączkową. Adamiec. Nazwisko się zgadza, ale łóżko puste.
- Gdzie sąsiadka? - pytam leżącej na sali pacjentki
- Poszła na USG
- Jak poszła? Kiedy poszła?!
- To znaczy zabrali ją, ale to już dawno. Nie zjadła śniadania, może tam zemdlała albo co.
- Czyli nie było jej tu od rana?
- Nie, od rana jej nie widziałam.
Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie. Zrezygnowana wpadam do dyżurki:
- Zaginęła! - rzucam - nie mam pojęcia gdzie jest pacjentka, zabrali ją na badanie, historie mam, włożę ją tutaj, żeby nikt nie szukał i...
Pielęgniarka zlecająca mi to zadanie, lekko zniecierpliwiona trzyma słuchawkę przy uchu.
- Okej, pewnie noszowy ją zabr... - odpowiada, urywając - EKG na alergologię A poproszę, szybko!
Odkłada słuchawkę.
- Odłóż ją tam, teraz mamy zatrzymanie.
Wychodzę na korytarz, Kaśka odstawia wózek i spotykamy się pod "tą" salą.
- Kurcze, a rano jeszcze normalnie rozmawiała. Nie wiem, czy mamy tam wchodzić, tam jest już tyle ludzi...
Ja jednak wchodzę, ona z resztą też. Wózek reanimacyjny, trzy lekarki, cztery pielęgniarki, trzy studentki, jedna wykonuje masaż,  druga uciska Ambu.
- Dobra, podajemy adrenalinę. Dwie ampułki, jedna po drugiej - zarządza pani doktor.
Wszystko dzieje się szybko a jednocześnie wydaje się trwać w nieskończoność.
Następna adrenalina. I jeszcze jedna.
- Ile już mamy? Pięć? Jeszcze jedna.
Levonor "idzie" w pompie.
- Zwiększ przepływ do dziesięciu na godzinę.
Kolejno jedna po drugiej przejmuje masaż serca.
- Uważaj, bo żebra strzeliły, czułam wyraźnie - mówi zmieniana.
- Atropina.
Co chwilę zlecane jest przerwanie masowania w celu sprawdzenia akcji własnej serca.
- Nie no, 35 ale te skurcze już są hemodynamicznie nieefektywne.
- Czujesz tętno na szyjnej? Bo ja na udowej nie.
Przychodzi "zespół ratowniczy" w osobie jednej (!) pielęgniarki anastezjologicznej z małą walizeczką. Jest pani od EKG, podłącza elektrody.
Papier milimetrowy wysuwa się rysując krzywą z wyraźnie spłaszczonymi załamkami.
- Czynność elektryczna jakaś jest, ale przecież hemodynamicznie to ona...
Pani doktor dzwoni z konsultacją. Waha się, co dalej.
Przejmuję masaż serca. Pierwszy raz w życiu na żywym pacjencie. Żywym...
- Ona już w zasadzie nie żyje - słyszę, spoglądam na monitor - Parę minut.
Akcja trwa.
- Zwiększ pompę do dwudziestu. Jeszcze raz atropinę. Czekaj!
- Nie no, ona nie podejmuje w ogóle samodzielnie akcji serca.
Zmienia mnie koleżanka. Po paru minutach pani od EKG wysuwa arkusz papieru milimetrowego z prostą linią. Pokazuje ją lekarce.
- Dobra, koniec. Dziękuję za współpracę. Które jest godzina? 11:27? Zapisz, że zgon nastąpił o 11:30. Brak podejmowania akcji serca, 40 minut masażu...
Wyciągamy wkłucia, rurkę intubacyjną, odłączamy pompę, tlen...

W dyżurce.
- Masakra, czuje wszystkie mięśnie brzucha - mówi Kamila
- To jak ty robiłaś ten masaż? Brzuchem? Będziesz miała zakwasy - śmieję się.
- Zaraz wam coś powiem, tylko... - mówi Kaśka, zerkając na przechodzącą pielęgniarkę, dając nam do zrozumienia, że to "nowina" do przekazania na osobności.
- Jak przyszłam tutaj do dyżurki w czasie reanimacji, to ta jedna wiecie, ta taka wygadana, mówiła, że to wszystko to było tylko tak na pokaz. Były trochę złe, że to aż tyle trwało, bo zwykle taką akcję kończy się dużo szybciej...

Ile ratuje się człowieka? Ile się da. Albo dopóki się nie da. Dopóki nic już nie da się zrobić...