poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Jutro.

Raz w tygodniu! Chociaż raz! - Męczę się z myślami jak schizofrenik w zaawansowanym stadium choroby. W mojej głowie kłócą się dwa głosy. Jeden zwykle oskarżający, niczym okrutny sędzia, próbujący wytknąć wszystkie życiowe potknięcia, każdą, najmniejszą nawet wadę, drugi usprawiedliwiający, na wszystko mający wytłumaczenie, pobłażający dla każdego przejawu lenistwa.
Miałaś pisać! Tak ciężko napisać jeden post w tygodniu?!
Ciężko. Z moim słomianym zapałem nawet bardzo ciężko. Ktoś, bardzo ważny dla mnie w danym momencie,  zapytał mnie jaka jest moja największa wada. - Szybko się zniechęcam - odpowiedziałam po minucie milczenia.
Postanowienia pokroju tych noworocznych są w moim przypadku spisywane znacznie częściej niż raz w roku. Raz w miesiącu, raz w tygodniu. Nie, nie z pierwszym dniem miesiąca. Nie przy przełomowych wydarzeniach. Za każdym razem kiedy przyglądam się swojemu codziennemu życiu i myślę, że znowu nie trzymam się tego, co postanowiłam w poprzednim miesiącu. Tygodniu. Czasami nie wytrzymuję nawet jednego dnia z nowym postanowieniem. Wzdycham wtedy do siebie myśląc "sama do siebie nie mam już cierpliwości".
Dziesiąty dzień sierpnia. Ani to początek miesiąca, ani kolejna połowa roku. W sumie to jednak poniedziałek, a jak wiadomo zmiany od poniedziałku są najpowszechniejsze. Dobry dzień na spisanie kolejny raz celów na ten miesiąc i zaznaczenie zieloną kropką tych zrealizowanych. Tusz w zielonym zakreślaczu będzie mi służył znacznie dłużej, niż ten w czerwonym. To tych kropek jest więcej. Niestety. U mnie postanowienia zwykle dotyczą wieczora. "Wieczorem to zrobię". Wieczorem zaś zasypiam, jak śpiąca królewna, wtulam nos w poduszkę z myślą "wiem, wiem, miałam ...  zrobić, ale wcześniej pójdę spać, a jutro wstanę z samego rana i...".

Siedzę przy otwartym zeszycie. Punkt jedenasty: jeden wpis na bloga w tygodniu. Data ostatniego wpisu 9 czerwca. Brawo! Dwa niedokończone posty czekają na przypływ natchnienia.
Nowe postanowienie: dwa wpisy w tygodniu. Podnoszę poprzeczkę, mimo że ta będąca niższym wyzwaniem spadła na mnie w wielkim hukiem. Nawet jej nie musnęłam. Nawet nie byłam blisko, by ją przeskoczyć. Metry, nie milimetry dzieliły mnie od tego, by ją pokonać. Nie dałam rady - myślę. Ale jak podniosę ją wyżej, to może się uda! Nie to, że niżej - potrenuję, podniosę wyżej. Odwrotnie. Bardzo charakterystyczne dla mnie, bardzo nieodpowiedzialne i... no dobra, bardzo głupie, nie da się ukryć. 
Więc... jeden wpis związany z moim życiem szpitalnym. Nowych historii brak, ze względu na wakacje. W myślach kilka dobrych do opisania wspomnień, których obraz coraz bardziej się zaciera, czas rozmywa istotne szczegóły, dodaje nieistniejące. Ostatni moment, by opisać je takimi, jakimi były. Jeden, taki po prostu. Pisz co chcesz. To w końcu twój kawałek sieci. Wtorek. Sobota. Cześć. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz