wtorek, 9 czerwca 2015

Dopóki się da

- Zabierzesz pacjentkę z USG. Weź stamtąd wózek, a dokumenty ktoś przez pomyłkę zaniósł na geriatrię.
- Idę z tobą - mówi Kaśka, chcąc dotrzymać mi towarzystwa i tym samym uniknąć zaciągnięcia do jakiejś cięższej pracy na oddziale - przejdziemy się.
Bierzemy wózek, przemierzamy krótki korytarz, oddzielający nas od sąsiedniego oddziału geriatrii, skręcamy w następną "alejkę" i po chwili czekamy pod drzwiami, będącymi naszym celem. Pacjentki nie ma. Nikt nie przyznaje się do wymawianego przez nas nazwiska.
- Poczekaj chwilę, ja skoczę na geriatrię po dokumenty - rzucam do koleżanki.
Po chwili z historią choroby pod pachą wracam pod gabinet. Rozmawiamy o zbliżającym się egzaminie i upragnionym końcu praktyk na internie. Praca na tym oddziale nie jest szczytem naszych marzeń, zdecydowanie.
Drzwi się otwierają.
- Pani Adamiec?! (nazwisko zmienione) - głośny ton Kaśki nie zwrócił uwagi badanej, przeszła obojętnie nie odwracając wzroku nawet na moment. W sumie... też bym się nie obróciła, gdyby ktoś wołał za mną nie moim nazwiskiem. Jedno było pewne - to nie była szukana pacjentka. Popatrzyłyśmy na siebie zaskoczone.
Z historią choroby wchodzę do dyżurki. Pusto. Dalej do socjalnego. Szukam pielęgniarki, która powierzyła mi to zadanie.
- Miałam odebrać pacjentkę z USG i zabrać dokumenty, tak? Historie mam, a...
- Zawieźć pacjentkę na badanie. Jest na sali.
Głęboko westchnęłam. Tak to jest, czasem lepiej zadać 10 pytań, niż dołożyć sobie pracy.
Wchodzę do sali, sprawdzam kartę gorączkową. Adamiec. Nazwisko się zgadza, ale łóżko puste.
- Gdzie sąsiadka? - pytam leżącej na sali pacjentki
- Poszła na USG
- Jak poszła? Kiedy poszła?!
- To znaczy zabrali ją, ale to już dawno. Nie zjadła śniadania, może tam zemdlała albo co.
- Czyli nie było jej tu od rana?
- Nie, od rana jej nie widziałam.
Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie. Zrezygnowana wpadam do dyżurki:
- Zaginęła! - rzucam - nie mam pojęcia gdzie jest pacjentka, zabrali ją na badanie, historie mam, włożę ją tutaj, żeby nikt nie szukał i...
Pielęgniarka zlecająca mi to zadanie, lekko zniecierpliwiona trzyma słuchawkę przy uchu.
- Okej, pewnie noszowy ją zabr... - odpowiada, urywając - EKG na alergologię A poproszę, szybko!
Odkłada słuchawkę.
- Odłóż ją tam, teraz mamy zatrzymanie.
Wychodzę na korytarz, Kaśka odstawia wózek i spotykamy się pod "tą" salą.
- Kurcze, a rano jeszcze normalnie rozmawiała. Nie wiem, czy mamy tam wchodzić, tam jest już tyle ludzi...
Ja jednak wchodzę, ona z resztą też. Wózek reanimacyjny, trzy lekarki, cztery pielęgniarki, trzy studentki, jedna wykonuje masaż,  druga uciska Ambu.
- Dobra, podajemy adrenalinę. Dwie ampułki, jedna po drugiej - zarządza pani doktor.
Wszystko dzieje się szybko a jednocześnie wydaje się trwać w nieskończoność.
Następna adrenalina. I jeszcze jedna.
- Ile już mamy? Pięć? Jeszcze jedna.
Levonor "idzie" w pompie.
- Zwiększ przepływ do dziesięciu na godzinę.
Kolejno jedna po drugiej przejmuje masaż serca.
- Uważaj, bo żebra strzeliły, czułam wyraźnie - mówi zmieniana.
- Atropina.
Co chwilę zlecane jest przerwanie masowania w celu sprawdzenia akcji własnej serca.
- Nie no, 35 ale te skurcze już są hemodynamicznie nieefektywne.
- Czujesz tętno na szyjnej? Bo ja na udowej nie.
Przychodzi "zespół ratowniczy" w osobie jednej (!) pielęgniarki anastezjologicznej z małą walizeczką. Jest pani od EKG, podłącza elektrody.
Papier milimetrowy wysuwa się rysując krzywą z wyraźnie spłaszczonymi załamkami.
- Czynność elektryczna jakaś jest, ale przecież hemodynamicznie to ona...
Pani doktor dzwoni z konsultacją. Waha się, co dalej.
Przejmuję masaż serca. Pierwszy raz w życiu na żywym pacjencie. Żywym...
- Ona już w zasadzie nie żyje - słyszę, spoglądam na monitor - Parę minut.
Akcja trwa.
- Zwiększ pompę do dwudziestu. Jeszcze raz atropinę. Czekaj!
- Nie no, ona nie podejmuje w ogóle samodzielnie akcji serca.
Zmienia mnie koleżanka. Po paru minutach pani od EKG wysuwa arkusz papieru milimetrowego z prostą linią. Pokazuje ją lekarce.
- Dobra, koniec. Dziękuję za współpracę. Które jest godzina? 11:27? Zapisz, że zgon nastąpił o 11:30. Brak podejmowania akcji serca, 40 minut masażu...
Wyciągamy wkłucia, rurkę intubacyjną, odłączamy pompę, tlen...

W dyżurce.
- Masakra, czuje wszystkie mięśnie brzucha - mówi Kamila
- To jak ty robiłaś ten masaż? Brzuchem? Będziesz miała zakwasy - śmieję się.
- Zaraz wam coś powiem, tylko... - mówi Kaśka, zerkając na przechodzącą pielęgniarkę, dając nam do zrozumienia, że to "nowina" do przekazania na osobności.
- Jak przyszłam tutaj do dyżurki w czasie reanimacji, to ta jedna wiecie, ta taka wygadana, mówiła, że to wszystko to było tylko tak na pokaz. Były trochę złe, że to aż tyle trwało, bo zwykle taką akcję kończy się dużo szybciej...

Ile ratuje się człowieka? Ile się da. Albo dopóki się nie da. Dopóki nic już nie da się zrobić...

1 komentarz:

  1. Opisujesz bardzo ciekawe historie, plus Twoje przemyślenia! Genialne :)
    Będę obserwować :D
    Powodzenia!

    OdpowiedzUsuń