wtorek, 8 grudnia 2015

Studiujesz pielęgniarstwo? A to tak z powołania? Czyli szczerość nad szczerościami.


Październik 2013
Pierwszy rok studiów. 
Stoję w długiej kolejce do osławionego dziekanatu.
"Bądź jak kamień stój wytrzymaj..." - można by zanucić.
Kolejka długa, początek roku, a więc studenci spędzają mnóstwo czasu w oczekiwaniu na spotkanie z tymi jakże przemiłymi paniami przyjmującymi za tamtymi drzwiami.
(Seriously. Bez cienia szydery. Nic niemiłego nie spotkało mnie jak dotąd w dziekanacie.
Jeden stereotyp o studiach obalony!)
Już nawet nie pamiętam w jakim celu stałam.
- Jesteście z fizjoterapii? Bo tutaj jest osobne stanowisko.
- Nie, z pielęgniarstwa - odzywa się dziewczyna obok.
- Ja też z pielęgniarstwa. - odpowiadam.
- Który rok? - zagaduje wspomniana, stojąca obok mnie studentka.
- Pierwszy. Dopiero zaczynam i szczerze nie wiem czego się spodziewać.
A ty z drugiego, czy z trzeciego?
- Ja już skończyłam. Właśnie zaczęłam magisterkę. Ja już pracuje.
- Tak? I jak ci się podoba praca? - pytam, bo jestem na etapie pytania każdej spotkanej pielęgniarki o wrażenia na temat jej pracy. Pytam, bo jestem na etapie rozpoczynania kierunku, z którym, jak czuje, mam niewiele wspólnego. Pytam, bo parę dni wcześniej miałam nieprzespany weekend po pierwszym tygodniu zajęć. Nie z powodu nawału nauki, bynajmniej. Płakałam wtedy w ramię swojego, byłego już, chłopaka, że ja nie wiem, że ja nie chcę, że więcej nie pójdę, że po co, że dlaczego nikt mnie nie odwiódł, że nie wiem co dalej - Jesteś zadowolona, że wybrałaś ten kierunek?
- Jasne! Praca super, z resztą szybko udało mi się ją znaleźć po skończeniu studiów. Ale ja zawsze chciałam być pielęgniarką, więc jestem bardzo zadowolona.

To się nazywa entuzjazm. Minęły ponad dwa lata, a ja dalej mam w pamięci tą rozmowę.
Później też często pytałam pielęgniarek na różnych oddziałach, czy lubią swoją pracę. Chyba chciałam usłyszeć coś pozytywnego, żeby się podtrzymać na duchu, że może jednak nie będzie tak źle. W przeciwieństwie do wielu moich nowo poznanych, uczelnianych znajomych nie pałałam entuzjazmem na widok igły i strzykawki. Szczerze? Zanim poszłam na te studia nie byłam nigdy w szpitalu. Nie miałam pojęcia, czego się spodziewać. Pielęgniarkę widziałam jedynie przy okazji obowiązkowego szczepienia w przychodni i ważenia w szkole. Jakby tego było mało, podczas oglądania filmu, w którym ktoś używał igły odwracałam wzrok. Nie mdlałam na widok krwi, ale nigdy nie był to dla mnie przyjemny widok. Człowiek jest się w stanie przyzwyczaić do wielu rzeczy. Ale o tym napiszę następnym razem.

- Dlaczego pielęgniarstwo?
-  To tak z powołania?
Pytanie to czasem rozbrzmiewało w ustach znajomych, czasem nauczycieli akademickich, równie często padało z ust pielęgniarek, spotykanych na oddziałach. Udzielne przez nas odpowiedzi były różne.
- Moja siostra jest pielęgniarką.
- Od dziecka bawiłam się w pielęgniarkę.
- Moi rodzice mnie namawiali, mówili że to pewny zawód w dzisiejszych czasach.
- Zawsze chciałam - podobnie jak ta dziewczyna w kolejce.
Czy też - Wyssałam to z mlekiem matki, bo też pracuje jako pielęgniarka.
Ja nigdy nie bawiłam się w pielęgniarkę. W dzieciństwie miałam swoją ekskluzywną kawiarnię,  bawiłam się samochodami brata, projektowałam ubranka dla moich pluszaków, które z resztą też leczyłam, więc jeżeli już iść w stronę medycyny, biorąc pod uwagę dziecięce marzenia, to bliżej byłoby mi do weterynarii. Ale szpital? Pacjenci? Nigdy w życiu! Nie brałam tego po uwagę.
Moja odpowiedź była właściwie taka, że ja dopiero dowiaduje się, dlaczego wybrałam ten zawód. Z pokorą cierpliwie czekam. Kiedyś się tego dowiem.
Z przypadku? Wiem, że nie. Ale cholera! Ludzka podświadomość jest tak niepojęta! Nie mam pojęcia co się w tym moim nieogarniętym umyśle zadziało, że wybrałam ten kierunek.
Poprawiałam maturę, żeby dostać się na "lepsze studia".  Jakie byłyby dla mnie lepsze? Nie wiem. Ale nie myślę o tym, bo nie udało się. Nie poprawiłam. Mimo że już za pierwszym podejściem punktów wystarczyłoby mi na "coś więcej" niż pielęgniarstwo, nie poprawiłam rozszerzeń na żaden genialny wynik. Coś, może ktoś "stamtąd" pokrzyżował mi plany. Może to ja sama.
Było mi bardzo niewygodnie na tym kierunku przez pierwszy rok. Przez drugi. Na praktykach po drugim roku poczułam się jak ryba w wodzie. Ale tylko raz. Tylko na jednym oddziale przez trzy tygodnie. Teraz jestem na trzecim roku, a wciąż powtarzam, kto mi da dyplom?!
Jest dziwnie. Jeżeli chcesz iść na pielęgniarstwo, idź! Jeżeli czujesz, że to dla ciebie, idź. A ja? Ja do tej pory mam dni, kiedy mówię do siebie "co ja tutaj robię?". I że się nie nadaję. Ale mam też takie kiedy zaczynam uwielbiać to, co robię. Kiedy nie wyobrażam sobie siebie gdzie indziej. Nie dla mnie kariera w korpo. Dni, kiedy uświadamiam sobie, jak dużo mnie uczy ten zawód. I nie chodzi tutaj o teoretyczną wiedzę pielęgniarską, czy umiejętności praktyczne.

Jeżeli ktoś już da mi ten cholerny dyplom, jeżeli ktoś przyjmie mnie do pracy, to będę dobrą pielęgniarką. Mimo, że ciągle nie wiem czy to moja droga, czy nie wlazłam na czyjąś ścieżkę, czy nie zabłądziłam w swoim życiu. Mam jednak poczucie, że - nawet jeśli zboczyłam ze swojej ścieżki - to idę w dobrym kierunku. Może to jakiś skrót?

Nie wiem, jak długo będę związana z pielęgniarstwem.  Może parę lat? Miesięcy? Może całe życie? A jeśli już zawsze to może być tak, że dalej będę to kochać i nienawidzić. Na zmianę.
Podobno od miłości do nienawiści niedaleka droga.
To chyba właśnie ta, na której jestem. I łażę w tą i z powrotem.


wtorek, 1 grudnia 2015

Przelećmy się nad kukułczym gniazdem!

Widzisz ten obraz psychiatryka? Białe kitle, kaftany, elektrowstrząsy i jakiś wrzeszczący Napoleon.

- I gdzie masz następne zajęcia, kochanie?
- W szpitalu psychiatrycznym, mamo.
- Ojej. Ale... że... z tymi psychiatrycz... znaczy... A co tam będziecie robić?
- Się okaże - mrugam do niej z uśmiechem.

Godzina wręcz brutalna. Na siódmą?! Wiem, wiem. Zaraz skończę studia, zacznę pracę i stanie się to normą. Nie mam jednak wątpliwości, że wtedy również będę uznawać to torturę.
Piękny, stary budynek z czerwonej cegły, gwiżdżący wiatr, zrywający kaptur z głowy i wyginający gołe, przygotowane do zimy drzewa, skrzeczące drzwi. Sceneria jak z konkretnego thrilleru.
W środku nieco lepiej. Tylko brak klamek rzuca się w oczy. Oddział zamknięty. Nie wejdziesz, nie wyjdziesz.

Pacjentki powoli wybudzają się w ten pochmurny poranek. Nie wyglądają dziwnie. Nie krzyczą, nie walą głową w ścianę, nie chowają się pod stołem przed tajemniczymi postaciami.
Oddział jak każdy inny. Trochę geriatrii, jak wszędzie. Alzheimer, depresja, próba samobójcza.
Poranna toaleta, śniadanie w przyjaznej atmosferze, zabiegów niewiele, pomiary ciśnienia. Nic odbiegającego szczególnie od innych oddziałów.
No, w sumie jedynie pierwszy raz spotykam się z czynieniem znaku krzyża przez maniakalną pacjentkę przed pomiarem ciśnienia. I przed każdą inną czynnością, choćby najdrobniejszą. Ale może i mi lepiej pójdą pomiary z pomocą "z góry".
I na pozostałych oddziałach są również inne, oprócz łyżek, sztućce. Noże i widelce nie są tu wskazane zwłaszcza, w porze śniadaniowej - przed przyjęciem leków.

Odprawa. "Wróciła z przepustki",  "leki przyjęła, w nocy spała", "wzięła środki nasenne", "twierdziła, że jest enigmą", "waliła pięściami w ścianę", "skarżyła się, że pacjentka z sali obok naświetla ją, przez co boli ją noga". Wciąż nic nie dziwi.

- Cześć dziewczyny, jak macie na imię? Fajny dzień, co? - żwawa, dwudziestokilkuletnia pacjentka zaczepia nas na korytarzu. Jest bardzo rozmowna. Bardzo. Właściwie to ona mówi przez większość czasu, opowiada o swoim pobycie. Od czasu do czasu zadajemy jakieś pytanie.
- Ile pani już tu jest?
- Trzy miesiące. Ale liczę, że zaraz wyjdę. Chciałabym na mikołajki, a najlepiej na imieniny siostry.
- Mikołajki? To już za parę dni.
- No, wiem. Już za parę dniii, za dni paręęę. Wezmę plecak swój i gitaaarę! - śpiewa.
- Ale mam suche ręce.
- A ma pani jakiś krem?
- Mam krem w sali. Właśnie idę tam zaraz. Idę saaaam właśnie taaaam, gdzie spotkamy się! - śpiewa dalej. Po czym udaje się do sali, śpiewając po drodze jakąś wymyśloną na poczekaniu piosenkę o kremie. Mam nadzieje, że to nie jest jeden ze znaczących objawów choroby psychicznej, bo ja też śpiewam dziwne przeboje, w przeróżnych miejscach, mimo kompletnego braku talentu. Cóż, po prostu nie będę się ujawniać.



- Skończyłyście jeść? Dobrze.
 Prowadząca wchodzi do małego przejściowego pomieszczenia razem z pacjentką, o której wspominałam wcześniej.
- Porozmawiamy trochę, dobrze? - zwraca się do dziewczyny.
- Dobrze, ja bardzo chętnie, bardzo lubię rozmawiać, zwłaszcza z młodymi ludźmi, bo(...)
Widać, że lubi rozmawiać. Jest bystra, szybko odpowiada. Nie będę przytaczać treści całej rozmowy, jednak po niej, zaczęłam patrzeć zupełnie inaczej.
- Moja mama jest chora na schizofrenię. Wstydziłam się jej, jak byłam małą dziewczynką (...)
- Tak, faktycznie, za bardzo wierzę ludziom. Nawet chłopakom, zawsze trafiałam na takich, którzy chcieli to wykorzystać.
- Słyszałam głosy. Tak, szatańskie. Mówiły, żebym poszła do lasu, że będę dobrze wyglądać na tej gałęzi, że jestem beznadziejna i nic ze mnie nie będzie.
- Uciekałam, a moi bliscy wariowali. Chodziłam po łąkach i lasach, czułam się wolna. Chowałam się w rowie, żeby samochody mnie nie widziały.
- Nie chciało mi się żyć.
- Tak, chciałam się zabić. Zwłaszcza wtedy, jak nie mogłam znaleźć pracy, nie wiedziałam co się dalej ze mną stanie, nie widziałam sensu.
- Nigdy nie widziałam, żeby tata przytulał mamę. Uciekł, ale nie od niej. Od jej choroby.
- Popęd wzmożony. Wykończyłam wszystkie wibratory, jakie sobie kupiłam, ale to nie o to chodzi. Nie tego mi potrzeba, chcę delikatnej miłości, czułości.
- Jak jestem w fazie, to chcę wszystko wysprzątać, być jak taka perfekcyjna pani domu. 
- Mam plany, mam marzenia.
- Poszłabym do pracy, nawet sprzątać u kogoś, a jestem uczciwa, nikomu bym nigdy nic nie ukradła.
- Powinnam leczyć się wcześniej, ale nikt mnie nie skierował.

Poza treścią, mówi w tak barwny sposób, pełen bystrego humoru (mimo monotonnego tonu głosu, wynikającego, jak sądzę z ilości spożywanych leków), że musimy się mocno starać, żeby co chwilę nie wybuchnąć śmiechem.
- A czy pani uważa, że jest chora?
- Jestem chora na brak miłości.

Bum! Przyczynę określa sama pacjentka. Mamy jakby na tacy podane stwierdzenie, które i tak powinnyśmy wywnioskować z tej rozmowy. Jakby ktoś miał wątpliwości.

- Myślała pani o samobójstwie. A czy podjęła pani kiedyś próbę samobójczą?
- Nie. Nigdy. Bałabym się. Poza tym, za bardzo kocham to życie, mimo wszystko i jestem strasznie ciekawa co będzie dalej.

Wystarczy.
Niewiele więcej mam do dodania.
Poza tym, że zobaczyłam tam, że oni nie są tak daleko, jakby się mogło wydawać. Tylko niektórzy się tacy urodzili. Innych ukształtowało życie. Ludzie, często ci najbliżsi. Praca. Środowisko.

Studentka medycyny, właścicielka salonu kosmetycznego, księgowa, pielęgniarka. Wszystkie na jednym oddziale.
Nie świry, nie czubki, przerażająco podobni.
Przerażająco, bo często niewiele trzeba, by psychicznie stracić siłę do dźwigania tego życia.

Zrelaksuj się teraz, zrób coś dla swojego zdrowia psychicznego, zrób dla siebie coś dobrego, coś co lubisz, albo przytul się do kogoś kogo kochasz i przestań się zamartwiać. Kochaj i też bądź ciekawy, co będzie dalej.


(...)
- Tiku tiku tik! Tiku tik tik tik! Ha ha ha ha ha! - śmiech co najmniej dziwny - Co, wy już idziecie?! -  pacjentka w starszym wieku, przysłuchująca się  naszej rozmowie o ustawie o zdrowiu psychicznym odprowadza nas do drzwi szatni. Wchodzi do środka.
- Mogłaby pani wyjść, bo chcemy się przebrać? - koleżanka zwraca się do pacjentki, chcąc zamknąć otworzone na oścież drzwi.
- To się przebierajcie, a ja wam pośpiewam. Tiku tiku tik!